Zmarł Zbigniew Wodecki. Wybitny piosenkarz, artysta o niezwykłej klasie i poczuciu humoru. Przypominamy rozmowę, jaką publikowaliśmy w Tygodniku Koneckim po jego koncercie w Końskich w maju 2010 roku.
Zbigniew Wodecki, wokalista, skrzypek, juror „Tańca z Gwiazdami”. Właśnie skończył 60 lat. Uważa się za artystę spełnionego. Zasiedział się w telewizji TVN. Po dziewięciu latach szykuje się do wydania nowej płyty z premierowymi piosenkami.
Wojciech Purtak: Przyklejono do pana trzy łatki. Uważany za buca, jest kobieciarzem, dba o włosy. Która z nich jest prawdziwa?
Zbigniew Wodecki: Szczerze mówiąc wszystkie są prawdziwe. Tylko to wszystko zależy od dnia, nastroju, godziny, samopoczucia, zmęczenia, ale to sama świadomość, że mam takie ludzkie odruchy. Wydaje mi się, że to dobrze o mnie świadczy. (śmiech)
Czyli to znak, że Wodecki jest taki sam jak wszyscy inni.
Tak. To znak, że jestem normalny. Staram się mimo zmęczenia zrozumieć ludzi, którzy nie przejechali 500 kilomertów, żeby dojechać na koncert. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, że trzeba np. zrobić próbę, ustalić kolejność, nastroić instrumenty. Oni tego nie muszą wiedzieć. Każdy chce sobie zrobić zdjęcie i to nie jedno tylko dwa, bo przecież jedno może nie wyjść. I to wszystko jedno czy jest 20, 40 czy 400 osób. W związku z tym ma pan 800 zdjęć, a to trwa.
Ucieka pan przed fanami?
Muszę uciekać, bo jak przyjeżdżam gdzieś, to muszę wrócić. Jak mam przed sobą 350 kilometrów to dla mnie każde pół godziny jest wtedy ważne.
No tak, ale usłyszy pan później, że jest bucem, bo ktoś stał w kolejce i nie dostał autografu.
Nie da się uniknąć takich sytuacji, bo ja po prostu nie mam czasu. Bywa tak, że mam nagranie. Zawsze ktoś czeka, mam coś do nauczenia w samochodzie. To jest taka robota. Gdybyśmy żyli w kraju, gdzie są dobre drogi byłoby inaczej. W naszym kochanym kraju jest tak, że wszystko jest przeciwko człowiekowi, który jest punktualny, uczciwy i rzetelny. Ja nie jadę gdzieś, tylko jadę na którąś.
W jednym z wywiadów powiedział pan: Jak patrzę na siebie sprzed lat, to dziś byłbym pierwszy, który kopnąłby tamtego „artystę” w dupę.
To za ostro powiedziane.
Tak pan powiedział.
To były początki kariery, bardziej byłem wtedy znerwicowany. To było wtedy być, albo nie być. Dużo zależało od przypadku. To były jednak fajne czasy. Myśmy dużo jeździli. Tworzyły się grupy przyjaciół, z którymi lubiliśmy się spotykać. To było fantastyczne. Moda była inna. Inaczej się czesałem, miałem ciemne okulary. Jak patrzę teraz na to boli, bo wszystko się zmienia po latach.
Zawsze był pan jednak elegancki.
Ja byłem tego nauczony w filharmonii. Jak muzyk wychodzi na scenę to musi być elegancko ubrany. Tam nie można było wyjść w dżinsach, no bo nie. Jak spojrzałem na siebie po latach na materiałach archiwalnych to zobaczyłem, jak czas biegnie. Wszystko się zmieniło, ale czy w 70.tych latach było wiadomo, że technika pójdzie tak przodu?
Był pan prekursorem pierwszych polskich teledysków, które dziś wiele osób ogląda z sentymentem.
Tak, tak, ale to bardziej z sentymentem i przymrużeniem oka.
Nie zaprzeczy pan, że teledysk do „Chałupy welcome to” nie był rewolucyjny.
No to tak, to było kuriozum. To było fantastyczne. Goli ludzie byli na tym teledysku, więc piosenka zyskała na popularności. To pierwszy raz w Polsce i chyba nawet w Europie, jak się później okazało, można puścić taką piosenkę w publicznej telewizji. I właśnie to zrobiło takie największe wrażenie.
Wspomniał pan wyjazdy zagraniczne ze swoimi znajomymi muzykami. W latach 70.tych w momencie dużej popularności.
To było coś, bo wtedy nie każdy mógł wyjechać za granicę. Były to wyjazdy służbowe organizowane przez PAGART. Zwiedziłem kawał świata, takiej prawdziwej Europy Zachodniej. U nas był przecież socjalizm, a tam kapitalizm.
To były również dobre imprezy po koncertach?
Tak. Głównie w swoim gronie. Człowiek musiał przecież odreagować stres koncertowy. Wtedy głównie akompaniowałem moim znajomym.
To był m.in. duet fortepianowy Marek i Wacek..
Ewa Demarczyk. Nie byłem wtedy frontmenem, więc główny ciężar nie leżał na moich barkach. Z Markiem Grechutą jeździłem po całej Polsce. Później były orkiestry Górnego, Maliszewskiego. Było dużo wyjazdów i byłem cały czas w grupie.
Czuję, że tęskni pan do tych czasów.
Tęsknię oczywiście. Chciałbym znowu, żeby były takie czasy, żeby się jeździło w grupie. Żeby była orkiestra. Coraz mniej jest takich przedsięwzięć, bo inaczej się to wszystko kalkuluje. Mimo to ja mam swój zespół, z którym bardzo dużo teraz koncertujemy.
Miał pan możliwość współpracowania z osobami, które zostały uznane za legendy polskiej sceny. Wspomniani Ewa Demarczyk, Marek Grechuta czy Piotr Skrzynecki. To były osoby, przy których czuło się, że mają coś więcej niż talent artystyczny?
Szczególnie przy Ewie Demarczyk. Była artystką, która robiła wrażenie nie tylko na polskiej publiczności. Myśmy grali na całym świecie. Na Kubie, gdzie jest zupełnie inna kultura muzyczna byli zachwyceni jej recitalami. Były standing ovation. Patrzyli na nią jak na zjawisko. To było zupełnie coś innego, niż to z czym się dotychczas spotykali, co mieli we krwi. Na scenie stało siedmiu gości we frakach, grali na żywo. Kubańczycy nie znali języka, nie wiedzieli nic o powstaniu warszawskim, Baczyńskim, Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej. To można było zagrać w Japonii, Chinach i zawsze robiło to kolosalne wrażenie. Marek Grechuta wypełnił jedną z szuflad, które były puste. Miał fajne i lekkie piosenki. Był nasz.
A Piotr Skrzynecki?
To na pewno jeden z bardów. Grałem w Piwnicy pod Baranami, a Piotruś to prowadził. Wszyscy tam przychodzili, pili wódkę, dyskutowali o polityce. To trwało od 9 do 3, 4 rano. Wszyscy byli razem, dyskutowali. Dziś nie chodzę do Piwnicy. Jest inaczej, są inni ludzie.
Myśli pan, że popularność, którą ma pan teraz, to bardziej popularność muzyka czy osoby znanej z telewizji.
To jest wszystko razem. Ja miałem szczęście zaśpiewać parę piosenek, przy których parę osób się wychowywało. Ludzie chcą więc zobaczyć, czy ten gość jeszcze żyje, jak on teraz wygląda. Chcą posłuchać, jak te piosenki brzmią na żywo. To jest właśnie fenomen przebojów, bo pozwala ludziom cofać się w czasie. Różnie jest z przebojami. Ja miałem kilka. To już wspomniane Chałupy, „Zacznij od Bacha”, „Izolda”, „Lubię wracać, tam gdzie byłem”, „Z Tobą chcę oglądać świat”, „Muszla”. To były piosenki, które tak mnie pociągnęły. Na przykład „Chałupy” się zestrzały, ale „Zacznij od Bacha” mimo, że ma tyle lat można ją śmiało grać. Nie wiem na czym to polega i nie chce mi się kombinować. Jest to zawsze kawałek muzyki. Przebój ma to do siebie, że szybko wyskoczy i szybko spadnie, a takie piosenki, które są częścią czyjegoś życia zostają. Mówię o swoich rzeczach, ale moi koledzy i koleżanki mają też rzeczy, które mogą spokojnie śpiewać. Melodie na ładnych funkcjach to jest to. I taka jest większość moich kompozycji. Trzeba dostosować się do rynku i coś hitowego napisać. Mnie się udało zrobić te dwie: „Pszczołę”, którą wszyscy pamiętają no i „Chałupy”, które były mega hitem.
Od premiery pana ostatniej płyty mija dziewięć lat. Kiedy fani mogą spodziewać się nowych piosenek?
Czekam jeszcze na jeden tekst i będzie gotowa płyta. Jestem kompozytorem wszystkich piosenek. Teksty piszą Należyty, Korczakowski, Wołek. To będą piosenki o czymś, a nie hity. Jest muzyka taka i taka, którą lubię grywać w klubach, taka dżezawa, jak to nazywam. I taka którą lubię sobie puścić leżąc w łóżku z żoną, dziewczyną. I jest muzyka na koncerty, którą się dobrze słucha w radiu. Udało mi się mieć taki repertuar, żeby zagrać półtorej godziny i przy świecach i na łące. Mam nadzieję, że z końcem maja płyta powinna się ukazać. Mnie się do niczego nie spieszy. Mam chyba najmniej nagranych płyt z kolegów i koleżanek Nie mam swoich plakatów, nigdy nie przywiązywałem do tego wagi.
Muzyka to jedno, telewizja drugie. Istnieje pan medialnie dzięki telewizji TVN. To przecież nie tylko „Taniec z Gwiazdami”, ale również „Droga do gwiazd”. Tam był pan fachowcem.
Tak. Ta propozycja Sandry Walter pomogła mi się utrzymać. Medialność jest ważna. Jak ktoś jest w telewizji, to znak że żyje. Ja już się naśpiewałem, co prawda teraz też śpiewam, ale nie mam tego ciśnienia, które miałem kiedyś. Jestem spełniony.
Czuję się pan artystą spełnionym?
Coś tam osiągnąłem i mam większy luz. „Taniec z Gwiazdami” to jest zupełnie coś z boku i to jest dla mnie ciężkie, bo to nie jest moje miejsce.
Z boku, ale regularnie.
No tak, tak. Pierwsza moja audycja telewizyjna nazywała się „Wieczór bez gwiazdy”. To było takie spotkanie ze mną, osobą która coś tam robiła, ale nie była znana. Od tego zaczęło się moje śpiewanie. Później wygrałem kilka festiwali, międzynarodowych również, jednocześnie grałem z orkiestrą symfoniczną. Kiedy wydawało się, że „panu już dziękujemy” pojawił się TVN. Jak się okazało, że „Droga do gwiazd” się skończyła, przyszedł „Taniec z Gwiazdami”, aż przyjdzie program „Zejście gwiazdy”, którego będę głównym bohaterem.
I też będzie 12 edycji?
(śmiech) Właśnie niewiadomo jak to będzie.
Nie nudzi się pan za jurorskim pulpitem.
Nie ma na to czasu. To jest program na żywo. Zawsze jest wtedy stres. Wszystko się może wydarzyć. Jak człowiek jest w dobrej kondycji psychiczno – fizycznej, jak to się dobrze zacznie i jest fajna atmosfera to się dobrze pracuje. Tańczą znajomi, trzeba ich punktować. Zawsze unikałem siedzenia w jury. Jak mi to proponowali to zadzwoniłem do swojej córki. Mój zięć, który jest Anglikiem powiedział, że to bardzo dobry program, który miał u nich wysoką oglądalność.
Program Szymona Majewskiego „Mamy Cię” z pana udziałem przez wiele osób uznawany jest dziś już za klasykę ukrytej kamery. Zobaczył pan billboardy ze swoim zdjęciem, na którym jest pan łysy. Co więcej reklamuje pan płyn na porost włosów.
To był piękny wpust. Dałem się zrobić, jak dziecko. Do końca. Jak są sytuacje podbramkowe na drodze, czy gdzieś to się zastanawiam, czy nie ma gdzieś ukrytej kamery.
Nigdy pana nie kusiło, żeby ogolić się na łyso?
Ale ja miałem krótkie włosy. Ludzie mają długie włosy. Beatlesi też mieli. Nigdy o nie specjalnie nie dbałem. Raz namówiła mnie Krystyna Sienkiewicz, żebym zrobił sobie pasemka, to później chodziłem pod murami. Jest to dla mnie charakterystyczne. Okulary, włosy, trąbka.
Skrzypce czy trąbka. Na który z instrumentów było łatwiej poderwać dziewczynę?
Generalnie jestem skrzypkiem. Najłatwiej jednak zawsze na gitarę.