Reklama

W piekle wojny. Max Ciszek i jego wyprawa do Chersonia

Połamane drzewa, zburzone domy, kulawe psy, które nie mają nóg, przystanek niczym durszlak i przestraszeni ludzie bez perspektyw na lepsze jutro - to wszystko widział na własne oczy Jarosław Max Ciszek, który z pomocą humanitarną pojechał przed świętami do Chersonia na Ukrainę, gdzie toczy się wojna z Rosją. - To nie jest wojenka i fotomontaż, to prawdziwa wojna, gdzie giną niewinni ludzie - mówi znany w Internecie wolontariusz z naszego regionu.

To był jeden z największych konwojów humanitarnych w te rejony w ostatnim czasie. Celem wyprawy była pomoc ludności cywilnej, ale również wsparcie dla szpitala w Chersoniu, gdzie toczy się prawdziwa wojna.

- Jechaliśmy z Katowic, gdzie był główny załadunek. Mieliśmy dary ze Starachowic, które organizowała Widzialna Ręka Starachowice (odzież, śpiwory, pluszaki dla dzieci), ale również żywność i inne dary od miasta Katowice i Fundacji Wolne miejsce, która działa w służbie bliskości wobec samotności. Głównym organizatorem tej akcji humanitarnej był portal siepomaga oraz Polandhelps, które zapewniały transport, logistykę i ubezpieczenie. W sumie jechało 18 samochodów, ponad 30 osób - mówi. 

- Wyjechaliśmy z Katowic nocą ze względów bezpieczeństwa, podzieleni na cztery grupy, na czele kolumny jechał wóz dowodzący z  łącznością satelitarną. Wyposażeni w krótkofalówki, które służyły komunikacji jechaliśmy z punktu do punktu. Do pokonania było 1.300 kilometrów. 

Towarzysz doli

Po drodze mijali zbombardowane miasta, ślady po pociskach, opustoszałe domy, w których nikt nie mieszka, połamane drzewa. Maxowi w konwoju towarzyszył Ukrainiec Stanislav Kyryllov.

- Ja tego dotknąłem, widziałem to na własne oczy. Mijaliśmy takie miejscowości, jak Czornobajiwka czy Darijwka, gdzie jeszcze parę tygodni temu trwały zacięte walki, przeszedł tędy front. Rosjanie nie oszczędzali niczego, niszcząc wszystko, co spotykali na swojej drodze. Nie patrząc, że tam mieszkali ludzie. Niektóre domy przypominały sitka, tak były zniszczone odłamkami. Rosjanie nie tylko kradli i niszczyli wszystko co mogli, ale kiedy się wycofywali zaminowali teren, dlatego też nie mogliśmy nawet na chwilę opuszczać naszych pojazdów, poruszając się wyznaczona trasą. Sikaliśmy na opony naszych pojazdów, by się nie oddalać. Wszędzie widać było rozbite wozy bojowe, czołgi a nawet śmigłowce.

 Pomoc bardzo potrzebna

Przerażający był brak ludzi na ulicach. Bardzo nieufni, bo nie wiedzą, kto jest kto, wychodzą nagle nie wiadomo skąd. Wtedy nie wiadomo co powiedzieć, jak się odezwać, łzy same cisną się do oczu. 

- To obrazy, których czasami nie da się opisać słowami, ani utrwalić przez zdjęcia. One zostają na długo w głowie człowieka, tak jak ludzie, którzy tam muszą żyć i zmagać się ze swoim losem. Tylko dlatego, że urodzili się właśnie tam, w złym czasie, w czasach Putina i jego bandy. Niektórzy jeszcze do niedawna, twierdzili, że to tylko wojenka, że fotomontaż. Niestety to prawdziwa wojna i cieszmy się z tego, że jeszcze jest daleko od nas, że jest ktoś kto walczy, aby pokonać tych, którzy by chcieli zawładnąć całym światem - dodaje M. Ciszek.  Wspomina spotkanie ze starszą panią, która sama wychowuje niepełnosprawnego wnuczka. 

- Ma rentę, to jakieś 250 zł miesięcznie i modli się, aby system nie padł i pieniądze były na koncie, a potem droga 5 km z domu na pocztę, gdzie trzeba iść ustaloną drogą, bo wszędzie miny. Takie są realia życia tutaj. A co ciekawie, jeńcy rosyjscy twierdzą, że przyjechali walczyć na Ukrainę właśnie z Polakami.

 Nie pierwszy raz

Akcja obejmowała pomoc humanitarną dla cywili, ale głównie dla szpitala w Chersoniu, który był celem wyprawy. Po drodze spotykali dzieci, dla których zwykły pluszak, był czymś niezwykłym.

- Biały miś czy zabawka, a może sprawić tyle radości! Tłum kobiet, aby dostać zabawkę dla dzieci i wybuchy artylerii, kiedy to Rosjanie wprowadzali ruski mir ostrzeliwując miasto - opowiada chwile grozy.

 Harpagany z Polski

Podobnie było po wizycie polskiej delegacji w szpitalu w Chersoniu, gdzie zawieziono pampersy dla dzieci, środki opatrunkowe i inne niezbędne rzeczy.

- Mówili tam o nas "harpagany z Polski", bo inne narodowości jakoś tak ochoczo nie rwą się do pomocy, każdy się boi. My też się baliśmy, ale właśnie chodzi o to, by się pokazać tam na miejscu, by ci ludzie czuli to nasze wsparcie. Dla tej ludności to było bardzo ważne. Po raz kolejny okazało się jednak, że złego licho nie bierze. Pojechaliśmy do szpitala w Chersoniu zawieźć dary i zrobić relacje. Wróciliśmy do miejsca zbiórki, kiedy usłyszeliśmy wybuchy. Okazało się, że właśnie artyleria uderzyła w szpital. Całe szczęście nikt nie zginął...

Nikt nie zginął

Kilkudniowa wyprawa do Chersonia zakończyła się szczęśliwie dla grupy śmiałków, którzy narażali własne życie decydując się na taki krok...

- Dziękuję wszystkim za modlitwy i pomoc. Bóg czyni cuda. Niebawem ruszymy ponownie na Ukrainę z 30 generatorami prądu z Niemiec, które będą ratować ludzkie życia tam, gdzie dzieje się piekło na ziemi. Ale kiedy słyszy się podziękowania od ludzi, strach mija. Jest ogromna satysfakcja, jak widzisz, jak tam pomoc jest bardzo potrzebna. Myślisz czasem o głupotach, załamujesz się z byle powodu, a tam ludzie bez prądu, wody, ogrzewania w domu modlą się o każdy następny dzień. To wyglądało wręcz apokaliptycznie. Najgorsze jest to, że cierpią niewinni ludzi i cywilne obiekty, które nie mają nic wspólnego z wojną. Ale im większe cierpienie, tym większa determinacja. Osobiście nie osiągnąłem w życiu żadnego biznesowego sukcesu, ale w tym, co robię się spełniam i bardzo cieszę z tych wielkich-małych rzeczy... - dodaje nasz bohater Jarosław Max Ciszek.     

Ewelina Jamka

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Konecki24.pl




Reklama
Wróć do