Dziesięcioletnia Marysia z Pardołowa w gminie Stąporków, była jednym z miliona polskich dzieci wywiezionych do pracy przymusowej w Niemczech. Ocalała, bo pomagał jej... młynek do kawy.
Bohaterką jest 93-letnia Marianna Klusek. Wojnę widzianą oczami dziecka, zapamiętała na na całe życie. Mówiła o pobycie w III Rzeszy, o różnych problemach, ocieraniu się o śmierć i powrocie do domu, do ukochanej Ojczyzny - Polski, co wiele razy podkreśla podczas wspominania tamtego czasu. Pokonała pieszo prawie tysiąc kilometrów i do Pardołowa wróciła z siostrą, bratem i mamą. Ojciec pojawił się w domu kilka tygodni później.
Przez ten cały czas towarzyszył jej młynek do kawy. Taki sześcian zmontowany z deseczek z umieszczony na górze mechanizmem mielącym i korbką. Uwaga Marysi skupiała się na młynku do kawy, którym mieliła rozmaite produkty, jakie mogły się przez trybiki młynka zmieścić. Było to żyto, pszenica i inne ziarna. Młynek, który pewnie ma ponad sto lat, wciąż funkcjonuje. Stoi na honorowym miejscu w domu Marianny.
Marianna opowiada o tym, jak wyglądała praca przymusowa, jak robotnicy byli traktowani przez Niemców, a potem przez Rosjan, którzy rzekomo wyzwalali tereny zajęte wcześniej przez Niemców.
- Wojna do Pardołowa dotarła 9 września 1939 roku. Pojawili się niemieccy żołnierze. Samochody przemknęły, patrole wojskowe nakazały mieszkańcom oddać broń, radia. W pewnym momencie na naszym podwórku pojawił się polski żołnierz - wspomina Marianna.
- Był niesamowicie zmęczony. Akurat mama Zosia upiekła chleb. Żołnierz prosił, by mu go dała. Cały bochenek, bo tam na skraju lasu są jego dwaj koledzy. Głodni. Mama mówi, żeby zdjął mundur przywdział cywilne ciuchy, bo tu pojawiają się Niemcy. Złapią go. A żołnierz pokazuje dwa granaty wiszące przy pasie munduru i mówi, że niczego się nie boi. We wsi panowała atmosfera przygnębienia. Praktycznie nikt nie wiedział co może się wydarzyć. Ci, którzy uczestniczyli w I wojnie światowej mieli inne wyobrażenie o Niemcach. Mówili, że szanują prawo. Przyszedł do nas brat mamusi, Józef, który mieszkał w Odrowążu. Pełen euforii opowiadał, że niebawem wojna się skończy. Przez Odrowąż jechał olbrzymi oddział kawalerzystów. Potem okazało się, że byli to żołnierze mjr. Henryka Dobrzańskiego "Hubala".
Na początku kwietnia 1940 roku nad lasem za Odrowążkiem pojawił się dym. W odwecie za działania Hubala, Niemcy pacyfikowali Szałas. Spalili zapędzonych do szkoły ludzi, puścili z dymem wieś. Pod koniec kwietnia tego roku, sołtys wyznaczył naszą rodzinę Piętków do wyjazdu do Niemiec. Odwołania nie było. Wyznaczeni zostali też Kowalczykowie i Grzelowie. W Końskich załadowano nas do wagonów towarowych i tak po kilkunastu dniach znaleźliśmy się na lotnisku w Rostoku. Tysiące ludzi w hangarze. Żandarmi odczytali, co nam wolno robić, a czego nie. Okazało się, że niczego poza wykonywaniem nakazanych czynności robić nie wolno. Mama Zosia, siostra Kasia, brat Józef i ja trafiliśmy do majątku ziemskiego w Kloster Wulfshagen. Natomiast ojciec Józef, został złapany w Końskich gdy poszedł do biura pracy. I stamtąd od razu zabrany do Niemiec, do Rybnitz. Pracował w prywatnej stolarni u Zuera, zapiekłego hitlerowca.
- Mieszkaliśmy w małym pokoiku na poddaszu. I wtedy pojawił się młynek do kawy. Pojawił się bo już nie pamiętam jak to z nim dokładnie było. Młynek wszedł do rodziny. Ja i brat chodziliśmy dwa tygodnie do niemieckiej szkoły. Później zakazano, jak w Polsce pojawiły się oddziały partyzanckie i dawały szkopom lanie. Nakazano mi pracować w ogrodzie, pod bacznym okiem Herr Hofmana, który nie przystawał do tego ogniska zła, jakim byli Niemcy.
Wszędzie był Hitler i tylko Hitler. Przemówienia w radio należało słuchać na baczność. Portrety w witrynach i prywatnych domach. W pałacu, w majątku też widniał na obrazach. Córka właścicieli była wojskowym lotnikiem. Synowie oficerami. Ponoć zaginęli w Kielecczyźnie.
Herr Hofman chodził w mundurze SS, ale był człowiekiem. Nikomu nie szkodził, na nikogo nie krzyczał. Kryształowa dusza. Opowiadał, że jego trzej synowie zginęli na wojnie. I dodawał, że Hitler banda muss kaputt macht ! - Hitler musi upaść! Hofman nocą pilnował robotników, głównie jeńców. Gdy rozjeżdżali się po wojnie do domów, Herr Hofman prosił, żeby go ze sobą zabrali. Bo co on tu teraz będzie robił?
Pewnego dnia zostałam w domu. W sąsiedniej izbie na łóżku leżał chory Polak. Usłyszałam motocykl, którym jeździł bandyta, rosły żandarm z Marlow, od karcenia niewolników. Za chwilę słuchać było buciory na schodach. Wszedł do izby, z piętrowego łóżka ściągnął mężczyznę i z całej siły rzucił na podłogę. Potem kopał po całym ciele, wreszcie skakał po leżącym. Widziałam to. Ze strachu schowałam się pod stolik. Zatkałam sobie buzię dłońmi, żeby nie krzyknąć. Potem żandarm podniósł, chyba już martwego człowieka i wyrzucił przez okno. Ludzie załadowali ciało na przyczepę i odjechali. Ślad po nim zaginął. Kiedyś ten sam żandarm przyszedł do ogrodu. Zobaczył mnie, że na koszuli nie mam oznakowania "P".
- Komm hier - zawołał do mnie. Trzymał w ręku rękawice od motocykla. I tymi rękawicami z całej siły uderzył mnie w twarz. Upadłam. Gdy odszedł, Herr Hoffman pocieszał mnie jak umiał. Kilka dni później Hoffman uradowany mówi do mnie - Kleine Maria będziemy robić wieniec dla żandarma, bo ktoś go ukatrupił.
Pracujących w polu pilnował i karcił Wachtmeister. Jeździł na koniu i obserwował. Gdyby ktoś podczas wykopków zostawił ziemniaka, od razu było bicie, katowanie. Zewsząd strach, kara i śmierć.
Po pracy w ogrodzie musiałam pomagać mamie. Przychodziła z roboty w polu niemal wykończona. Często mieliłam w młynku ziarna żyta, pszenicy, jakie sąsiedzi zdobyli w gospodarstwie. Garstka żyta do młynka i kręcenie korbką. Kolejna garstka i kręcenie. Mąka była potrzebna, żeby zabielić zupę, zrobić barszcz. To obracanie korbą młynka uspokajało. Słychać było pisk wydobywający się z tarcia metalu o metal. Jak przepiękna melodia. W czasie pięcioletniego pobytu i roboty na rzecz III Rzeszy przeżyłam, wiele różnych sytuacji, na samo wspomnienie których budzi się strach, lęk. Niekiedy było czuć jak śmierć nas obwąchuje.
Wreszcie nastał maj 1945 roku. Niemcy wywieszają białe płachty, prześcieradła. Koniec wojny. Pamiętam jak do majątku przyszli "zwycięscy". Sowieckie sołdaty szukały wódki. Zaglądali w różne kąty, do zakamarków, do piwnic. Wodku dawaj ! - wydzierali się nad ludźmi. W piwnicy znaleźli hrabiowskie zapasy win. Wytłukli wszystko, bo nie potrafili wyciągnąć korka, a pić się chciało. Pijana dzicz gwałciła dziewczęta.
Francuzi, którzy pracowali w tym majątku namawiali nas - jedźcie z nami. Będziemy razem we wspaniałej Francji. A my stęsknieni za Polską... My musimy do Ojczyzny, do Polski. Musimy! Kilku żołnierzy wojska polskiego, którzy przebywali w obozie jenieckim, a pod koniec wojny pracowali w majątku, wyszykowało wóz. Zaprzęgło parę koni. Załadowaliśmy na furę co najpotrzebniejsze rzeczy i w drogę. Do domu, do Polski, do Polski, do Pardołowa!
Odjeżdżamy 3 maja 1945 roku. Mnie przypomniało się, że w izbie został młynek. Wróciłam, zabrałam go i niemal cały czas podróży trzymałam przy sobie. Okazał się zbawiennym narzędziem na tak długą podróż, która trwała osiem tygodni.
Przemierzamy Niemcy. Kraj niesamowicie zniszczony. Zburzone domy, zabudowania gospodarskie. Wszędzie ciała ludzi. Hałdy zabitych i szczątków ludzkich. Maj był ciepły tego roku. Słońce grzało. Ciała rozdymały się, cuchnęły. Nikt nie zajmował się ich grzebaniem. Leżały padłe konie, krowy. Wszy łaziły po nas jak czołgi. Nie było się gdzie umyć, wykapać. Wszędzie zniszczenie, pożoga.
Dotarliśmy do Odry, w miejsce gdzie wojsko most pontonowy zbudowało. Wreszcie woda, wreszcie rzeka. Pobiegłam nad brzeg. I zobaczyłam efekt wojennego żniwa. Woda niosła ciała zabitych żołnierzy. Wszędzie, całą szerokością Odry płynęli do morza zabici ludzie. Wojsko w jedną stronę przepuszczało przez most pontonowy żołnierzy, a nocą w przeciwną wracających z niewoli - mówi pani Marianna..
Podczas podróży niekiedy udało się nabrać wody z pompy. Bo w studniach również były trupy. Po sam wierzch. Zgroza. Marianna, wtedy prawie 15-letnia dziewczyna szła obok furmanki i obracała korbką młynka. Mieliła żyto, które gdzieś mężczyźni znaleźli w mijanych zagrodach. Wsypała ile weszło do pojemnika w młynku i kręciła, kręciła. To zajmowało czas, uspokajało...
- Wreszcie udało mi się zmielić tyle ziarna, że mama upiekła z tej mąki chleb. Do dziś zachodzę w głowę, jak ona to zrobiła. Ale chleb upiekła. Jakiż on był wspaniały, smaczny, gdy jadło go głodne dziecko. I znów zasypywałam ziarnem młynek i wciąż korba była w ruchu. Mieliłam na mąkę, na kolejne pieczenia chleba. Głód panował wściekły. Naszym żołnierzom, którzy wracali do Polski czasami udało się gdzież złapać świnię, czy krowę. Nikt nad nimi nie panował. Uszlachtowali i całą karawanę wracającą do Ziemi Obiecanej, do kochanej Polski, obdzielili kawałkiem mięsa. Tu panowała solidarność.
- Wojenny jeniec Olek, został potem mężem mojej siostry Kasi. Poszedł do wojska do czynnej służby, ale wybuchła wojna i został w pułku artylerii w Toruniu. Niemcy wzięli go do niewoli we wrześniu 1939 roku. Wracają do Polski, wreszcie dotarliśmy do Poznania. Pociągiem towarowym dojechaliśmy do Koluszek, potem do Końskich. I po ośmiu tygodniach znaleźliśmy się w Pardołowie, w swoim domu!
Młynek Marysi wciąż sprawny. Wsypujemy ziarna kawy, kręcimy. I po kilku minutach wspaniały aromat rozchodzi się w domu. Historia trwa...
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie